Trzy miesiące temu zdałam sobie sprawę z delikatności/kruchości/mgnienia/błysku/bańkomydlaności istnienia.
Byłam przekonana, że umrę.
Myślałam o zostawionym bałaganie w szafie, rozgrzebanych sprawach i nie spłaconym kredycie.
Myślałam o moich dziewczynkach, nie czy, ale jak dadzą sobie radę beze mnie.
I co na mój stały brak zrobią koty?
Trawiony szalejącą gorączką umysł przez kilka dni imaginował przy moim łóżku postać mojego ojca,
czarną materię bez kształtu, ale z jego sercem.
-Dżordż, tylko mnie nie zabieraj! – prosiłam.
Były tragikomiczne momenty: gdy powiedziałam Mamie, że czuję i widzę ojca, to zainteresowało ją tylko to w co był ubrany.
Na wieść, że trafiłam do szpitala Mama zareagowała tekstem: opłać mi wszystkie rachunki, bo jak będziesz leżeć pod respiratorem, to mi wszystko odłączą i co ja zrobię (ogólnie nie było mi do śmiechu, ale to mnie rozśmieszyło do łez, miałam po co żyć!).
Najgorszy moment?
Trzy godziny z czarnym workiem pełnym mojej sąsiadki ze szpitalnej sali, nagle przestała oddychać i poprostu umarła.
Nie było pudrowania rzeczywistości: ciało w czarny worek, dezynfekcja, czekanie na karawan.
Na trzy godziny 20 cm od moich stóp szpitalne łóżko zamieniło się w katafalk, na którym stygło ciało żywej przed chwilą kobiety.
A ja podpięta do kroplówki mogłam tylko zapłakać, jak rasowa płaczka, choć bezgłośnie, bez zawodzenia.
Najlepszy moment?
Gdy szczęśliwa i słaba jak nigdy w życiu, wyszłam na świat z wypisem ozdrowieńca i przed wejściem do szpitala czekała na mnie Gusia z kubkiem kawy z Cafe Lisboa.
Życie zaczęło powoli płynąć w moich żyłach, żmudnie wypierając chemiczne koktajle, w końcu przyszedł dzień gdy poczułam wiosnę.
I nie, nie można przy mnie mówić, że covidu nie ma. Mam wtedy mordercze myśli.
Nie było to karetki i miejsca w szpitalu.
Gdyby nie ludzie dobrej woli i z-n-a-j-o-m-o-ś-c-i, to już bym nie żyła.
Bo w naszym kraju trzeba załatwić sobie nawet możliwość dalszego życia.
Szczepcie się, nie czekajcie, nie słuchajcie bzdur.
Na moich oczach zmarło kilka osób, na całym oddziale kilkanaście.
Młodych, starszych i starych. Ta choroba nie ma litości i uderza bez konkretnej przyczyny.
Zaraziłam Gusię, ku mojej uldze przechorowała w miarę lekko.
Karolcia miała wielkie szczęście- na 3 dni przed moją chorobą zaszczepiła się i miała tak silny odczyn poszczepienny, że przeleżała w łóżku 3 dni, dokładnie okres w którym nie wiedząc o tym, siałam wirusy.
(Prawie się nie widziałyśmy, błogosławieństwo dwupoziomego mieszkania).
Moje córki przez dziewięć dni choroby w domu zapewniły mi taką opiekę, czułość i troskę, że jestem szczęściarą.
Gdy trafiłam do szpitala to codziennie miałam od nich przesyłki, zawsze świeże ciuchy, pokrojoną marchewkę, cytrynę i imbir, choć nie chcecie wiedzieć, co powiedziałam na widok herbatki napotnej „Malina z lipą” przy 40 stopniach gorączki, haha.
Żyję. Po trzech tygodniach pierwszego w życiu L4 doszłam do minimalnego poziomu dawnej siebie.
Nie chcę zapomnieć tego koszmaru, bo dostałam nauczkę i ogromne pole do uprawiania refleksji.
Li.